Dwaj ratownicy zginęli w katastrofie śmigłowca
We wtorek ok. godz. 8 w okolicy Jarostowa spadł na ziemię śmigłowiec medyczny wysłany na pomoc ofierze karambolu na autostradzie A4. Zginęli: pilot Janusz Cygański i ratownik Czesław Buśko. Wypadek przeżył tylko Andrzej Nabzdyk, lekarz ortopeda-traumatolog. Ciężko ranny przeszedł już pierwszą operację w szpitalu wojskowym we Wrocławiu.
Lekarz dotarł do szpitala nieprzytomny, ale jego stan lekarza powoli się stabilizuje. – Był w stanie krytycznym, jednak ostatnie chwile pozwalają nam myśleć optymistycznie – mówi Katarzyna Żytniewska z wrocławskiego szpitala wojskowego.
Sukcesem zakończyła sie trwająca kilka godzin operacja ortopedyczna. Chirurgom udało się naprawić poważne uszkodzenia kości i naczyń krwionośnych nóg. Pacjenta czekają jednak kolejne opreacje. W tej chwili przebywa na oddziale intensywnej terapii. Jest nieprzytomny i nie wiadomo jeszcze, kiedy lekarze zdecydują się go wybudzić z pooperacyjnej śpiączki. – Trzeba czekać. Decydujące będą następne dwie doby – mówi Żytniewska.
Przyjaciele i współpracownicy Andrzeja Nabzdyka proszą o oddawanie krwi grupy B+ na hasło "dla Andrzeja" – zarówno w Regionalnym Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa przy ul. Czerwonego Krzyża, jak i w przyszpitalnej stacji krwiodawstwa na Weigla.
– Każde złamanie kości długiej oznacza dużą utratę krwi. Złamanie jednego uda to około trzy litry – tłumaczył dziś w Radiu Wrocław krajowy konsultant medycyny ratunkowej prof. Juliusz Jakubaszko.
Od południa do wrocławskiego RCKiK zgłoszali się ludzie gotowi oddać krew dla rannego lekarza. -Są to osoby z różnymi grupami krwi – powiedziała nam Joanna Pałka.
– Na szczęście centrum dysponuje zapasami krwi grupy B+, więc nie trzeba się obawiać, że zabraknie jej dla doktora Nabzdyka – uspokaja dr Małgorzata Antończyk.
We mgle jak mleko
Po godz. 8 w okolicy katastrofy panowała bardzo gęsta mgła – ratownicy mieli problem ze zlokalizowaniem śmigłowca, który spadł zaledwie kilkanaście metrów od najbliższych zabudowań. Strażacy wyznaczyli około 3,5-kilometrowy obszar, gdzie mogło dojść do katastrofy. Na miejsce wysłano ponad 200 strażaków i 100 policjantów. Bezskutecznie przeszukiwali całą okolicę – wieś po wsi.
Wreszcie wrak udało się dostrzec śmigłowcowi medycznemu, wysłanemu na pomoc z Zielonej Góry. Najprawdopodobniej to właśnie brak widoczności był przyczyną tragedii.
Śmigłowiec spadł zaledwie kilkadziesiąt metrów od domu Tadeusza Koby. – Nie było żadnego huku, bo nawet się nie obudziłem – mówi mieszkaniec Jarostowa. – Dopiero w radiu usłyszałem, że rozbił się helikopter, a potem zobaczyłem go w moim ogrodzie. Ściął grube modrzewie i uderzył w jabłoń. Strasznie wyglądał, powykręcany w każdą stronę.
Jego sąsiad Jarosław Kozłowski: – Nic nie zauważyliśmy, bo huk był mniejszy, niż jakby wybuchła opona na autostradzie.
Helikopter został kompletnie rozbity. Jeszcze kilka godzin po katastrofie wokół unosił się silny zapach benzyny. – Pilot i ratownik zginęli na miejscu. Ciała leżały obok maszyny – mówi zastępca komendanta miejskiego PSP we Wrocławiu Zbigniew Klim. – Śmigłowiec musiał uderzyć o ziemię z ogromną siłą.
Byli najlepsi
– Zginęło dwóch moich wspaniałych ludzi – powiedział nam łamiącym się głosem szef polskiego Lotniczego Pogotowia Ratunkowego Robert Gałązkowski – Jeden z nich to kierownik wrocławskiej filii LPR, drugi był ratownikiem.
Wojciech Kopacki, koordynator medyczny wrocławskiej straży pożarnej, a prywatnie przyjaciel Andrzeja Nabzdyka, był pierwszym ratownikiem, który dotarł do rannego lekarza. – Usłyszeliśmy w radiu o wypadku śmigłowca, więc zadzwoniłem do Andrzeja, aby zapytać, co i jak. "To ja spadłem, jestem ciężko ranny", odpowiedział. Oblał mnie zimny pot, ale ucieszyłem się, że żyje. Zacząłem go wypytywać, gdzie jest. Powiedział, że widzi zagajnik i domy. Wiedzieliśmy więc już, że nie w szczerym polu i nie w lesie. Zaczęliśmy go szukać. Jadąc na miejsce, kilkakrotnie się z nim łączyłem. Cały czas był przytomny. Najgorsze jest to, że kilkakrotnie przejeżdżaliśmy bardzo blisko, ale w tej mgle nic nie było widać.
– Andrzej leżał obok zmiażdżonego śmigłowca. Jak mnie zobaczył, strasznie się ucieszył. "Jesteście, jak dobrze", powiedział. Chwyciłem jego głowę, źle to wyglądało – opowiada Kopacki i dodaje: – To była najlepsza załoga, jaka mogła wzbić się w powietrze. Gdyby mnie się coś stało, chciałbym, żeby to oni mnie ratowali.
– Łączymy się w smutku z rodzinami tragicznie zmarłego pilota i ratownika – powiedział po południu premier Donald Tusk na wstępie konferencji prasowej poświęconej szpitalom.
Wrocławscy ratownicy lecieli śmigłowcem MI-2. Według Zbigniewa Dragana, wicedyrektora Pogotowia Ratunkowego we Wrocławiu, maszyna mogła mieć nawet 25 lat.
Ten typ maszyny potrzebuje widoczności z ziemi. Dlatego MI-2 nie latają w nocy.
Przyczynę katastrofy ma ustalić Komisja Badania Wypadków Lotniczych z Katowic.
Lecieli do poszkodowanej w karambolu
Śmigłowiec został wysłany na pomoc 21-letniej kobiecie w czwartym miesiącu ciąży poszkodowanej w karambolu na A4. Do zderzenia 10 aut doszło na wysokości miejscowości Budziszów Wielki w powiecie jaworskim po godz. 7.
Poszkodowanych zostało 10 osób – sześć z nich odwieziono do szpitala w Legnicy. Ich zdrowiu nic nie zagraża. – Troje pacjentów opuściło już szpital, wśród nich ciężarna, do której leciał śmigłowiec – powiedziała TV24 rzeczniczka szpitala. Najciężej ranna osoba została na oddziale chirurgicznym.
Droga cały czas jest zablokowana. Trwa usuwanie wraków. Niektóre auta są kompletnie zmiażdżone, jak na przykład skoda wicemarszałka Dolnego Śląska Piotra Borysa, który na chwilę przez uderzeniem tira zdążył opuścić auto. Przypomnijmy, że w tym miejscu na A4 nie ma pasa awaryjnego.
Mniej więcej w tym samym czasie i na tej samej nitce autostrady, ale siedem kilometrów wcześniej, zderzyło się 10 aut. Tam na szczęście nikomu nic się nie stało.
Chronologia wydarzeń – relacjonuje st. kpt. Krzysztof Gielsa, rzecznik PSP we Wrocławiu
Godz. 7.09
Na 109. km autostrady A4, na wysokości miejscowości Budziszów Wielki, na nitce do Wrocławia zderza się 10 aut (6 osobowych, 2 ciężarowe, 2 busy). Kilka osób jest poszkodowanych, wśród nich kobieta w ciąży, która źle się poczuła. W pogotowiu zapada decyzja o wysłaniu do niej śmigłowca Lotniczego Pogotowia Ratunkowego.
Godz. 7.50
Do pogotowia ratunkowego w Jaworze dzwoni lekarz załogi śmigłowca. Jest w szoku, mówi tylko, że leży obok śmigłowca i nie wie, co dzieje się z pozostałymi ratownikami. Nie wie, gdzie są.
Na jego komórkę oddzwania straż pożarna, proszą, żeby zadzwonił jeszcze raz, ale na numer 112, aby wykorzystać system lokalizacji. Zadziałał.
Godz. 8.00
Na pomoc wyruszają strażacy i dwa śmigłowce medyczne – z Zielonej Góry i Poznania – oraz policyjny. Na miejsce zjeżdża 150 strażaków i 100 policjantów.
Poszukiwanie trwa niemal godzinę.
Godz. 8.50
Wrak zauważa jako pierwsza załoga śmigłowca z Zielonej Góry. Okazuje się, że śmigłowiec spadł do ogrodu jednej z posesji. Mgła jest taka, że widoczność wynosi tylko 10 m. Nikt ze wsi nie zorientował się, że coś się stało.
Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław